Na wstępie zaznaczę, że nie jest to recenzja zespołu, a albumu który po prostu nosi taki sam tytuł jak nazwa składu – „Temple of the Fuzz Witch„. Powtarzanie tej frazy w nagłówku mogłoby go niepotrzebnie rozciągnąć do granic wytrzymałości, także to taki celowy zabieg.
Wprawdzie na oficjalnym bandcampie zespołu, możemy znaleźć info że jest to doom, sludge, stoner – ja bym jednak celował tylko w „doom metal„, zarówno jeśli chodzi o warstwę muzyczną jak i wizualną albumu „Temple of the Fuzz Witch„. Brzmienie jest ciemne, okładka jest ciemna, nawet szablon bandcampu jest ciemny.
Na płycie znajdziemy 7 utworów pełnych – a jakże – mroku i fuzza. Przy pierwszym utworze miałem wrażenie że skład z Detroit jest jakoś spokrewniony z Monolord. Brzmienie gitar bardzo zbliżone, jednak trochę mniej siarczyste, klimat równe psychodeliczny i ciężki, początkowo wokale też jakby znajome. Na szczęście przy drugim utworze zaczynają pojawiać się pewne różnice definiujące charakter albumu.
Śpiew jest o wiele czystszy, bez grubej warstwy efektów, mniej przytłumiony, bardziej słyszalny, acz równie melodyjny co w Monolord. Gitary wprawdzie brzmieniowo są bliżone, jednak riffy nie są aż tak pogmatwane. Groove jest o wiele prostszy, jednak dalej sprzyja rytmicznemu kiwaniu głowy.
Mam wrażenie, że wszystkie słowa nazwie zespołu oraz albumu są kluczami do zdefiniowania brzmienia granego przez ekipę z Detroit.
- Temple – pasuje do bogatych pogłosów na wokalach oraz stylu śpiewu charakterystycznego dla – powiedziałbym – rytualnych modłów.
- Fuzz – no w końcu mówi o muzyce w gatunku doom, fuzz to standard, fuzz jest wszędzie (no prawie)
- Witch – pasuje do mrocznego, rytualnego klimatu albumu.
Ogólnie album warty uwagi, szczególnie dla tych którzy lubią pochłaniać nowe produkcje i ciągle im mało. Jedyny mankament który trochę mi przeszkadza, to niektóre utwory są moim zdaniem niepotrzebnie przeciągnięte co wraz z wolnym tempem sprzyja monotonii – ale to chyba element tego gatunku muzycznego.
